
Granice przyzwoitości – dzieci w polityce i głos Racewicz
W świecie polityki i medialnych spektakli coraz trudniej odróżnić spontaniczny gest od starannie wyreżyserowanej sceny. Jeszcze trudniej, gdy w centrum tego widowiska znajduje się dziecko – istota bezbronna, szczera, prawdziwa. Ostatnie wydarzenia z udziałem 7-letniej córki Karola Nawrockiego, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, wywołały burzę komentarzy, która daleko wykroczyła poza to, co dziecko rzeczywiście zrobiło czy powiedziało. W samym środku tego zamieszania pojawił się głos Joanny Racewicz – dziennikarki, matki i kobiety, która dobrze wie, co znaczy żyć na oczach opinii publicznej. Jej słowa były jak cios w sumienia tych, którzy zapomnieli, że dzieci to nie są rekwizyty w politycznych wystąpieniach.
„Skradła show ojcu i słono za to zapłaciła” – to nie jest tylko retoryczny zwrot. To akt oskarżenia wobec nas wszystkich: mediów, komentatorów, a także tych, którzy wykorzystują dzieci do ocieplania wizerunku czy budowania przekazu politycznego. Dziewczynka, której spontaniczne zachowanie na oficjalnym wydarzeniu stało się viralem, zyskała nie tylko popularność, ale i… niechcianą falę złośliwości, kpin, a nawet hejtu.
Zastanówmy się, dlaczego sytuacja, w której dziecko śmieje się, tańczy, zadaje pytania czy pokazuje emocje – budzi aż tak skrajne reakcje. Czy naprawdę nie jesteśmy już w stanie znieść dziecięcej autentyczności w przestrzeni publicznej? A może to my, dorośli, jesteśmy zbyt cyniczni, by znieść to, co szczere i niewinne?
Joanna Racewicz, sama matka syna, który dorastał po tragicznej śmierci ojca – oficera BOR – doskonale zna medialną machinę i wie, jak łatwo jest przekroczyć granicę. Jej obrona dziewczynki to nie tylko emocjonalny apel, ale i konkretna przestroga. „To nie ona powinna się tłumaczyć. To dorośli powinni się wstydzić” – napisała dziennikarka. I trudno nie przyznać jej racji.
Nie jest tajemnicą, że politycy lubią pojawiać się publicznie ze swoimi rodzinami. Dzieci, szczególnie małe, wywołują pozytywne skojarzenia, sprawiają, że postać staje się bardziej „ludzka”, „bliższa”, „normalna”. Ale w tej strategii zawsze kryje się ryzyko – bo dzieci nie odgrywają ról. One są sobą. A gdy ta szczerość zaburzy narrację, może stać się problemem – najpierw dla otoczenia, potem dla samego dziecka.
W przypadku córki Nawrockiego sytuacja była szczególna. Zamiast pokornego towarzyszenia ojcu – była żywa, ekspresyjna, spontaniczna. I za to spotkała ją medialna kara. Internet, jak zawsze szybki w ocenie, podzielił się błyskawicznie – jedni byli zachwyceni, inni oburzeni, jeszcze inni zaczęli rzucać złośliwościami. Dziewczynka została wciągnięta w wir dorosłych emocji, których nie powinna nawet rozumieć, nie mówiąc już o ich dźwiganiu.
Głos Racewicz był potrzebny. Potrzebny, bo przebił się przez hałas, który powstał wokół tej sytuacji. Potrzebny, bo był głosem matki, a nie politycznej komentatorki. Potrzebny, bo był głosem troski, nie oceny. Gdy napisała o tym, że dziewczynka zapłaciła za swoją naturalność – trafiła w punkt. Nie chodzi tylko o medialny szum. Chodzi o głębszy problem: braku granic w przestrzeni publicznej, braku wrażliwości, braku umiaru.
Dzieci nie są narzędziami PR-u. Nie są ozdobami kampanii, ani dodatkiem do munduru czy garnituru. Nie są też bohaterami memów. Gdy dorośli pozwalają dzieciom pojawić się w centrum uwagi, muszą mieć świadomość, że odpowiedzialność za to spada tylko na nich. A jeśli nie potrafią ich ochronić – nie mają prawa ich tam wprowadzać.
W Polsce temat dzieci w polityce jest wciąż traktowany z dużą niefrasobliwością. Z jednej strony mówimy o potrzebie ochrony ich prywatności, z drugiej – pozwalamy, by pojawiały się w materiałach wyborczych, przemówieniach, a czasem nawet na wiecach. To niebezpieczna hipokryzja. Albo chronimy dzieci konsekwentnie – albo przestajemy udawać, że ich dobro naprawdę się dla nas liczy.
Wystąpienie Joanny Racewicz być może nie zatrzyma fali komentarzy, nie zmieni też natychmiast standardów medialnych. Ale jest sygnałem – że są jeszcze osoby publiczne, które potrafią stanąć po stronie tych, którzy głosu nie mają. Że są jeszcze tacy, którzy wiedzą, czym jest odpowiedzialność za słowo. I że są kobiety – matki – które nie boją się głośno upominać o szacunek i godność dla najmłodszych.
To, co wydarzyło się wokół córki prezesa IPN, powinno być dla nas wszystkich lekcją. Nie tylko medialną, ale i społeczną. Pokazując dzieci w przestrzeni publicznej, nie możemy oczekiwać, że będą się zachowywać jak miniaturowi dorośli. I nie możemy ich za to karać. Bo to nie one są problemem – problemem jesteśmy my, nasze oczekiwania, nasze uprzedzenia i nasz brak empatii.
A może warto zapytać, co by było, gdybyśmy to my – dorośli – potrafili czasem „skraść show” autentycznością, szczerością, śmiechem bez kalkulacji. Może właśnie dlatego reakcje były tak gwałtowne – bo dziecko przypomniało nam o czymś, co dawno zgubiliśmy.