Jarosław W. miał obsesję na punkcie dr. Soleckiego. Już wcześniej go nachodził

By | April 30, 2025

Jarosław W. miał obsesję na punkcie dr. Soleckiego. Już wcześniej go nachodził, pojawiał się bez zapowiedzi w jego gabinecie, czekał pod drzwiami mieszkania, śledził go dyskretnie po ulicach Warszawy. Nikt nie wiedział dokładnie, kiedy to się zaczęło, nawet sam doktor. Początkowo brał to za przypadek — ot, jeden z wielu pacjentów z długą historią psychologiczną, być może niespełniony, samotny, zagubiony wśród natłoku emocji. Ale z czasem coś zaczęło się niepokojąco zmieniać.

Jarosław był mężczyzną około pięćdziesiątki. Wysoki, szczupły, z zaniedbaną brodą i bladą cerą. Pracował kiedyś jako informatyk, lecz od kilku lat był na rencie z powodu „zaburzeń adaptacyjnych”. W papierach widniały inne, mniej jednoznaczne diagnozy, ale on sam nigdy się do nich nie odnosił. Unikał rozmów o swojej przeszłości. Za to nieustannie wracał do jednego tematu: doktora Andrzeja Soleckiego.

Solecki był znanym psychiatrą sądowym, pracował zarówno z pacjentami w szpitalach, jak i opiniował w sprawach karnych. Miał opinię chłodnego, rzeczowego profesjonalisty, który nie pozwalał sobie na emocjonalne zaangażowanie. W oczach Jarosława był jednak kimś więcej niż tylko lekarzem — był jedyną osobą, która „naprawdę go rozumiała”. Obsesja nie narodziła się z dnia na dzień. Kiełkowała stopniowo, karmiona każdym spojrzeniem, gestem, słowem, które Jarosław interpretował na swój własny, zdeformowany sposób.

Z początku wizyty Jarosława miały formę standardowych konsultacji. Przychodził punktualnie, siadał spokojnie w fotelu i odpowiadał na pytania. Ale po kilku tygodniach zaczął przynosić doktorowi drobne upominki — książki, które „na pewno mu się spodobają”, notatki ze swoich przemyśleń, rysunki pełne symboliki, czasem nawet nagrania głosowe, w których mówił, że „zrozumiał prawdę” i musi się nią podzielić.

Wtedy Solecki zaczął czuć niepokój. Wspomniał o tym swojemu zespołowi. Zgłoszono sprawę do przełożonych, ale nic konkretnego nie można było zrobić. Jarosław nie groził, nie używał przemocy. Był tylko… zbyt obecny. Zbyt intensywny. Po zakończeniu terapii nie pogodził się z tym. Przestał być pacjentem, ale nie przestał być obecny w życiu doktora. Nachodził go, zostawiał listy w skrzynce pocztowej, dzwonił z nieznanych numerów. Czasem stawał pod budynkiem kliniki i patrzył w okna.

Pewnego wieczoru doktor Solecki wracał z konferencji. Deszcz siąpił z nieba, ulice były puste. Kiedy wszedł do klatki schodowej, poczuł czyjś wzrok. Odwrócił się i zobaczył cień — znajomą sylwetkę stojącą w rogu korytarza. To był Jarosław. Nic nie powiedział. Stał i patrzył. Solecki wezwał policję, ale zanim radiowóz przyjechał, Jarosław zniknął.

Od tego dnia sprawa przybrała poważniejszy obrót. Doktor złożył oficjalne zawiadomienie. Wszczęto postępowanie. Jarosław został objęty dozorem policyjnym, ale trudno było go zatrzymać na dłużej — nie popełnił przecież żadnego przestępstwa. Tylko krążył. Obecność bez przemocy. Cień bez ciała.

Tymczasem Jarosław pisał. Pisał dziesiątki stron, tworzył coś, co sam nazywał „Manifestem Prawdy”. Według jego słów, dr Solecki był „łącznikiem”, „kluczem do ukrytego świata”, osobą wybraną przez los, by „poprowadzić ludzkość ku oczyszczeniu”. W jego oczach nie był zwykłym człowiekiem. Był kimś na wzór proroka.

Jego notatki trafiały do biegłych. Psychiatrzy byli zgodni: Jarosław cierpiał na poważne zaburzenia psychotyczne. Prawdopodobnie schizofrenia paranoidalna, z silnymi elementami urojeń odniesienia. Ale Jarosław nie chciał słyszeć o leczeniu. Mówił, że „lekarze chcą mu odebrać prawdę”. Że boją się tego, co odkrył.

W końcu sytuacja stała się nie do zniesienia. Dr Solecki przeprowadził się, zmienił numer telefonu, zabezpieczył mieszkanie. Ale Jarosław go odnalazł. Zawsze odszukiwał. Miał swoje sposoby. Pewnego dnia wysłał do mediów list otwarty, w którym oskarżył doktora o spisek, współpracę z „grupą kontrolującą świadomość społeczną” i zapowiedział, że „ujawni prawdę, nawet jeśli będzie musiał za to umrzeć”.

To był punkt kulminacyjny. Policja, na podstawie opinii biegłych i zgromadzonych dowodów, wystąpiła o przymusowe umieszczenie Jarosława w zakładzie zamkniętym. Udało się go zatrzymać. Trafił do szpitala psychiatrycznego. Na początku nie mówił nic. Tylko patrzył przez okno i szeptał coś pod nosem. Potem zaczął pisać znowu. Teraz do samego dr. Soleckiego. Pisał o „rozłące”, o „niesprawiedliwości”, o „zdradzie”.

Mijały tygodnie. Jarosław był pod stałą opieką. Leki zaczęły działać. Przez chwilę wydawało się, że jego stan się poprawia. Sam doktor Solecki, mimo traumy, którą przeszedł, przyznał, że czuje ulgę — i jednocześnie smutek. Bo mimo wszystkiego, co się wydarzyło, wiedział, że Jarosław był przede wszystkim chorym człowiekiem. Nie potworem. Nie prześladowcą z wyboru. Tylko człowiekiem, który zagubił się we własnym umyśle.

Historia ta stała się przedmiotem licznych analiz i dyskusji. Pokazywała granice między zdrowiem a chorobą, między pasją a obsesją, między troską a prześladowaniem. Była ostrzeżeniem. Ale też przypomnieniem, że każda obsesja zaczyna się od pragnienia bliskości, zrozumienia, akceptacji. I czasem tylko brak pomocy, brak reakcji, brak opieki — prowadzi ją na skraj obłędu.

Leave a Reply