W mieszkaniu leżało ciało kobiety. Syn czuwał przy nim od kilku dni

By | April 18, 2025

W mieszkaniu leżało ciało kobiety. Syn czuwał przy nim od kilku dni. Nie płakał. Już nie. Łzy wyczerpały się w pierwszych godzinach, kiedy jeszcze łudził się, że to może tylko głęboki sen. Teraz było już tylko milczenie – gęste, ciężkie, przylegające do ścian niczym wilgoć, której nie sposób się pozbyć.

Czas stanął w miejscu. Zegar na ścianie dawno przestał tykać – zatrzymał się równo o drugiej w nocy, jakby i on nie chciał dalej odmierzać kolejnych sekund tej ciszy. Zegarek matki wciąż był na jej nadgarstku, srebrna bransoletka błyszczała w półmroku, ale wskazówki również nie drgnęły.

Kobieta leżała spokojnie, jakby spała. Twarz miała łagodną, pozbawioną napięcia. Nawet zmarszczki wydawały się wygładzone. Miała na sobie ulubioną sukienkę w kwiaty – tę, którą zawsze zakładała w święta. Nie miała już siły się przebrać, kiedy ostatni raz opadła na kanapę. Syn nie zdjął jej nawet kapci. Wszystko wyglądało tak, jakby zaraz miała się obudzić, poprawić włosy i powiedzieć coś ciepłym głosem.

Ale nie powiedziała.

Syn siedział na podłodze, oparty o ścianę. Miał przekrwione oczy, zgarbione ramiona, ręce złożone jak do modlitwy. Trzymał się za nadgarstek – ten, który kiedyś ona całowała, kiedy był małym chłopcem. Teraz próbował odtworzyć w pamięci jej dotyk, jej głos, zapach cynamonu, który unosił się z kuchni każdej zimy.

Nie wezwał pogotowia. Nie zadzwonił po nikogo. Nie zdołał. Przez pierwsze godziny chciał – naprawdę chciał. Trzymał w dłoni telefon, miał nawet wpisany numer, ale nie potrafił nacisnąć zielonej słuchawki.

Bo wtedy wszystko stałoby się naprawdę.

Świadomość straty wpełzała do mieszkania powoli, jak cień. Najpierw zakradła się do kuchni, w której na stole wciąż stała filiżanka z niedopitą herbatą. Potem ogarnęła korytarz, pełen jej butów, których nie zdążyła schować. W końcu zalała cały pokój – ten sam, w którym teraz trwał jak zaklęty.

Był jedynakiem. Ich relacja była trudna, pełna czułości, ale też niedopowiedzeń, niedokończonych zdań i momentów zawieszonej ciszy. Kłócili się, szczególnie odkąd zachorowała. On chciał, żeby się leczyła. Ona – że już za późno. Że nie będzie truć organizmu. Że chce odejść po swojemu, wśród znajomych ścian, w miejscu, które znała na pamięć.

Zgodził się. Z bólem, z żalem, z buntem w sercu – ale zgodził się. I teraz czuwał.

Na parapecie siedział kot – jej kot. Czarny z białą łatką na szyi. Patrzył na kobietę z takim spokojem, jakby wiedział, że już jej nie ma, ale jeszcze nie chciał tego przyjąć.

Zapach śmierci zaczął powoli przenikać powietrze. Delikatny, ledwo wyczuwalny, ale już obecny. Syn wiedział, że nie może trwać tak bez końca. Że musi coś zrobić. Ale każda myśl o telefonie, o pogrzebie, o dokumentach, o lekarzach, sprawiała, że ściskało go w żołądku.

Wyszedł na balkon. Spojrzał na miasto. Bloki stały nieruchomo, światła mrugały w oknach sąsiadów. Życie toczyło się dalej – obojętne, nieubłagane.

Nagle przypomniał sobie dzieciństwo – jak biegał z matką po kałużach, jak śmiali się, kiedy padał deszcz. Jak wracali do domu cali mokrzy, a ona parzyła mu herbatę i owijała ręcznikiem głowę. To wspomnienie uderzyło go jak fala.

Wrócił do pokoju. Klęknął przy niej. Pogładził jej dłoń.

– Już dobrze, mamo – wyszeptał. – Teraz mogę zadzwonić.

Podniósł telefon. Palce drżały. W końcu nacisnął.

Sygnał w słuchawce.

I rzeczywistość znów zaczęła się toczyć.